Trinidad. Nie tak daleko od domu
Trinidad to jedno z tych niepozornych miejsc, które zdaje się nie mieć wiele do zaoferowania. Senne, małe miasteczko z kolorowanymi domkami na brukowanych uliczkach. Jedna z najpiękniejszych niespodzianek, jaka spotkała nas podczas dalekich podróży. To tu kryje się prawdziwa Kuba. To tu mieszkają prawdziwi Kubańczycy. To tu zostawiliśmy nasze wagabundowe serducha. To w końcu tu zawsze wracamy w kubańskich stęsknionych wspomnieniach.
Deszczowe SPA na ulicach Trinidadu
Celuję obiektywem oparta o kolorową framugę okna, obraz rozmywa się w strugach deszczu. Gęsta ściana wody spływa połyskującym brukiem, tworzy wodne korytarze. Miasto zamienia się w wodne SPA. Pod kaskadami rynien młode Kubanki obmywają kruczoczarne włosy, w bulgoczących kałużach kąpią się małe dzieci, w wirujących strumieniach starszyzna masuje spieczone upałem stopy. Na ulicach, w akompaniamencie burzy trwa kubańska salsa. Robię zdjęcia, sąsiedzi machają do mnie, uśmiechają się do obiektywu. I choć jesteśmy tylko przyjazdem, nie czujemy się tu obco. Małe miasteczko żyje swoim rytmem, nieśpiesznie czerpie z rutyny dnia, cieszy prostymi rzeczami. A kiedy przychodzi popołudniowa burza z deszczem pokazuje prawdziwe znaczenie zachodniego carpe diem.
La Canchanchara jako remedium na upały
Maszerujemy spieczonymi ulicami miasta, upał daje się we znaki. Kolorowe domki chłoną łapczywie słońce, bruk poci się pod naszymi stopami. Mijamy zaprzęgnięte w drewniane wozy konie, zwierzęta szukają schronienia w cieniu drzew. Nawet rowerowe riksze mają swoją sjestę, ich skajowe siedziska rozgrzewają się do czerwoności. Miasteczko świeci pustkami, życie toczy się wewnątrz budynków. Chłodne ściany barów i knajpek odbijają echo kubańskiej muzyki, zimne drinki falują nad głowami spragnionych klientów. Mijając kolejne rozśpiewane w swych wnętrzach lokale, docieramy do La Canchanchara. Zamawiamy ponoć jeden z najstarszych koktajli na wyspie. Drink na bazie lokalnego rumu ze świeżym sokiem z cytryny, miodem i wodą podawany jest w glinianym dzbanuszku. Słodka mieszanka przyjemnie chłodzi podniebienie. W tłumie innych „upałowych” uciekinierów klaszczemy w rytm granej na żywo muzyki, salsa okazuje się być remedium nawet na najwyższe temperatury.
Trinidad żyje nocą
Wieczorem miasto wybudza się z upalnego półsnu, pokazuje swoje drugie oblicze. Kolory domków blakną na tle rozświetlonych okien, życie przenosi się na zewnątrz. Ulice wypełniają się ludźmi, plastikowe stoły i krzesła skupiają lokalnych obserwatorów i wytrwanych graczy w domino. Zamknięte w dzień okiennice oferują mojito na wynos, na skwerowych ławkach uruchamiają się domorodne kapele. Tłum napływa falami i niczym gołębie przysiada na schodach słynnego Casa de la Música. Tu bije nocne serce miasta, trwa kubańska fiesta. Bruk na placu zamienia się w parkiet, ciemne sylwetki przesuwają się w rytmie salsy, muzykanci grają z impetem, śpiew unosi się daleko ponad placem.
La Redacction
Harce w rytmie salsy zaostrzają uśpiony w ciągu dnia apetyt. La Redacction wita nas biało – czarną mozaiką i zabytkowymi wnętrzami. Z wysokiego sufitu zwisają ciężkie żyrandole, pomieszczenia wypełniają stare biurka i brylujące na nich archaiczne maszyny do pisania, w sporych rozmiarów łazience stoi duża, żeliwna wanna. Restauracja to nie tylko ciekawy wystrój, ale przede wszystkim wyborne jedzenie. Popijamy przepyszne świeżo wyciskane soki, delektujemy dzisiaj złowioną rybą.
Po kolacji wracamy na nasz taras. Sąsiedzi machają przyjaźnie, życzą dobrej nocy. Jak gdyby trochę spokojniejsi, że wróciliśmy już do domu, na swoje miejsce.