Dublin. Miasto, które nie musi niczego udowadniać
Dublin to miasto bezpretensjonalne w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Bez zbędnych ozdobników urzeka sielskim urokiem kamienic, zjednuje prostotą i kameralnym klimatem ulic, rozbraja często rubasznym, ale i autoironicznym poczuciem humoru. Stolica Zielonej Wyspy zna swoją historię, ale nie epatuje tragizmem. Jest lekka w odbiorze, dobrze się ją zwiedza. Spijając białą piankę z kultowego Guinness’a w jednym ze starych pubów – knajp instytucji, czujemy się swojsko i swobodnie. Irlandczycy są bezpośredni i serdeczni. W pewności siebie nie ma zarozumialstwa, jest samoakceptacja i aprobata innych. Dublin wie, jakim jest miastem, nie potrzebuje niczego udowadniać. I to jego największy atrybut.
Trinity College i Old Library
Przygodę z Dublinem rozpoczynamy poważnie. Pierwsze kroki kierujemy do szacownego Trinity College, najstarszego uniwersytetu w Irlandii. Obiektem, który obieramy za cel jest słynna „Stara Biblioteka” (The Old Library). Długa na 64 metry sala, dębowe półki wznoszące się aż po sufit, zapach starego drewna i opasłych ksiąg przenosi w odległe zakamarki historii. W odbiciu wypolerowanych podłóg przesuwają się cienie słynnych absolwentów uczelni – Oscar Wilde, Samuel Beckett, Bram Stoker wertują cienkie jak opłatek karty bibliograficznych pozycji.
Miasto kolorowych drzwi
Zwiedzając miasto w rytmie slow kontemplujemy architektoniczne kształty stolicy. Proste fasady georgiańskich kamienic urozmaicone kolorowymi drzwiami, kute balkony wiktoriańskich domów oddane w bluszczowe posiadanie. Miasto bez zbędnych ozdobników.
Św. Patryk – patron kraju kiedyś i dzisiaj
Donośne bicie dzwonów przerywa architektoniczne deliberacje. Przed nami wyrasta surowa bryła katedry św. Patryka. To właśnie w tym miejscu dzisiejszy patron kraju odprawiał pierwsze msze, wprowadzając chrześcijaństwo na wyspie. Jeszcze 50 lat temu kościół posiadał autentyczną władzę w Irlandii, katolickie były urzędy, szkoły i szpitale. Seria skandali obyczajowych i skostniałe ordynacje spowodowały światopoglądowe zmiany, obecnie likwiduje się parafie, zamyka kościoły i seminaria. Irlandczycy zachowali jednak tak naprawdę najważniejsze wartości związane z wysiłkami św. Patryka. Ludzie są tutaj życzliwi i weseli. W sklepie spotkamy pomocną panią kasjerkę, w restauracji kelner opowiada nam ciekawą anegdotę, ktoś uśmiecha się do nas na ulicy. Jest fajnie.
Fish and chips w Leo Burdock
Podniesieni na duchu idziemy wzmocnić kulinarne morale. Będąc w Irlandii nie może obyć się bez fish and chips, a będąc w Dublinie bez wizyty w słynnym Leo Burdock. Według legendy najstarszą w mieście frytkarnię odwiedzali już Wikingowie. O ile wikingową dykteryjkę należy traktować z przymrużeniem oka, o tyle frytki i rybę zawinięte w gazetę opisywał sam James Joyce. Od stu lat „danie” sprzedawane jest wyłącznie na wynos, „stoliki” natomiast znajdują się tuż obok, na schodach Christ Church Cathedral. Grube kawałki opiekanych ziemniaków z sosem barbecue i świeży dorsz znikają z naszej kartonowej zastawy w mgnieniu oka.
Guinness – marka symbol
Na tym nie kończą się jednak nasze gastronomiczne podboje. Kulturę w Irlandii, i to nie tylko tę kulinarną, wyznacza znana na całym świecie harfa na etykiecie piwa. Guinness – marka symbol, ciemny, słodkawy trunek z białą pianką na deser. Guinness to Dublin, Dublin to Guinness. Aby zgłębić fenomen tego „kulturalnego” piwa odwiedzamy jedno z flagowych miejsc miasta – Guinness Storehouse. To muzeum-gigant mogłoby tworzyć osobną dzielnicę. Wielopiętrowy gmach przedstawia 250 – letnią historię rodziny Guinness i dzieje samej marki oraz w industrialny sposób prezentuje proces produkcji trunku. Kolejne piętra to osobne historie, interaktywne atrakcje z możliwością odbycia lekcji fachowego nalewania pinty Guinness’a poświadczonych oficjalnym certyfikatem. Wisienką na torcie, a raczej pianką na piwie, jest degustacja wiadomego trunku na siódmym piętrze budynku. Z oszklonego, okrągłego baru roztacza się rewelacyjny widok na cały Dublin.
Temple Bar – piwna pielgrzymka
Bogatsi o merytoryczną wiedzę idziemy zgłębić jej praktyczne tajniki. Wkraczamy do Temple Bar, barwnej dzielnicy barów, rozpoczynając szaloną „pub crawl” – piwną pielgrzymkę od pubu do pubu. Ulice i knajpy zalewa tłum ludzi, nalewaki w kształcie harfy serwują kolejne pinty ciemnego trunku, jest głośno i wesoło. Kapele z przytupem grają skoczne kawałki, skrzypce, irlandzkie dudy i tradycyjne flety porywają do tańca, publika śpiewa, klaszcze i wytupuje nóżką rytm. Irlandczycy bawią się z sobą i z nami, jest swobodnie i swojsko. W końcu to Dublin, miasto, które nie musi niczego udowadniać.