She was there

Bangkok – miasto zbudowane z ruchu i hałasu

Tajlandia | 22 grudnia 2020
Bangkok

Królestwo street food ’u i fancy restauracji z widokiem z 60-tych pięter dla wyższych sfer i na… wyższe sfery. Fuzja zapachów z kanalizacji i perfum najdroższych światowych marek.  Patchwork prowizorycznych straganów na kółkach i ekskluzywnych centrów handlowych. Wreszcie zestawienie dóbr kultury, religii i konserwatyzmu z totalną multikulturową anarchią imprez, genderowego lifestylu i seksturystyki. Bangkok. 

Samolot płynnie obniża wysokość, zbliżamy się do lotniska Don Muang w Bangkoku. Niebo, mimo wyraźnego braku chmur, podzielone jest na dwa pasy – wyżej niebieski, niżej szary. To smog buchający z wnętrzności urbanistycznej sieci miasta.  Kiedy wychodzimy z hali przylotów, atakuje nas  kakofonia hałasu, pośpiechu, nadmiaru w ilości i rozmiarze oraz jednoczesnego braku przestrzeni. Tak będzie już do końca pobytu. Bangkok bierze nas zamaszyście za rękę, wciąga i już nie puszcza. 

Mkniemy pachnącym nowością SUV’em w wersji Toyota RAV4 zamówionym przez aplikację Grab. Nad nami rozłożyste kaskady autostrad i nowoczesnej kolejki skytrain. Jedziemy w towarzystwie innych SUV-ów, ciężarówek,  autobusów  – ogórków, wszędobylskich skuterów i tuk-tuków.  Cztery pasy z każdej strony, czerwone światło, wszyscy jadą. Jedziemy i my. Pośrodku newralgicznego skrzyżowania wyrasta niczym spod ziemi Tajka pchająca stragan z jedzeniem. Kobieta ze stoickim spokojem manewruje wózkiem, przecina bezpiecznie drogę. Nic się nie dzieje. Jedziemy dalej.

Bangkok Korki
Bangkok – wiecznie zakorkowane miasto

Po zakwaterowaniu w hotelu i lekkim późnym obiedzie jesteśmy żądni przygód. A najlepsza przygoda to … jazda tuk-tukiem.  Tuk-tuk to pojazd instytucja, jest szybki, sprytny, najlepszy na to wiecznie zakorkowane miasto.  Kolorowy –  im bardziej, tym lepiej. Aspiruje do małej dyskoteki, wyposażony w kolorowe światła migające w rytm głośnej muzyki. 

Wybieramy różowy z czerwonymi lampkami w środku. Tuk-tuk wydaje charakterystyczny dźwięk, od którego zresztą pochodzi jego wdzięczna nazwa, i ruszamy. Pędzimy z niebotyczną prędkością zręcznie omijając mniejsze i większe auta. Wokół tętni życie. Mijamy sklepy, bazary, dostawców, ktoś naprawia na poboczu rozklekotaną ciężarówkę. Nasz pojazd przejeżdża na każdym czerwonym świetle i łamie wszystkie możliwe zakazy. Mocno trzymamy się skórzanych uchwytów. Jest adrenalina. Jest przygoda. O to właśnie chodziło.

Po dniu pełnym wrażeń jemy kolację na spokojniejszej, siostrzanej  dla Khaosan, Rambuttri. Popijamy Changa rozglądając się dookoła. Sceneria jest dynamiczna. Obok nas królują niezliczone straganiki z jedzeniem i piciem. Przed nami tańczy grupa breakdance, a za nami na rozstawionych na ulicy leżakach, turyści oddają się relaksującemu masażowi stóp. W barze naprzeciwko grupa backpacerów rozpoczyna imprezę, wszyscy tańczą przy stolikach w tylko sobie znanym rytmie muzyki. Podchodzi do nas pan sprzedający grillowane skorpiony. Przed chwilą ktoś chciał sprzedać nam parasolki. Nagle mój wzrok trafia na postać starszego pana pchającego wózek z mini bananiątkami (są niewiele większe niż moja dłoń). Coś chwyta mnie za serce. Ruszam za nim, biegnę, aby kupić banany. Nie dla samych owoców, ale dla niego. Wydaje się taki kruchy, wycięty z kontekstu otoczenia. Uśmiecha się, podaje mi kiść żółtych maleństw. Smakują przepysznie. Zastanawiam się, jak odnajduje się w tak abstrakcyjnym świecie i jak my ludzie musimy modyfikować się do zmieniających się warunków życia.  

Z ulgą widzę jak samolot przecina szary pas powietrza wnosząc się w wyższe, niebieskie partie i z ulgą opuszczam Bangkok. Podobało mi się. Nie wyobrażam sobie być w Tajlandii i nie zobaczyć tej olbrzymiej, złożonej metropolii. Ale to miasto nie daje wytchnienia, nawet na chwilę. Aplikuje tak potężną dawkę doznań, bodźców i emocji, że przesyca. Nieustannie coś się dzieje, dlatego dla mnie Bangkok to zestaw klatek  – obrazów. To miasto zbudowane z ruchu i hałasu.

Sprawdź inne wpisy: